Dzień III.
Wstaliśmy wcześnie rano i po śniadaniu spakowalismy mokre ubrania do worków plastikowych, część zawiesiliśmy na plecakach, by schły w czasie drogi. Stopy owinęłam plastikowymi workami z supermarketu, bo buty były mokre i zimne. Bagaż tego dnia był jeszcze cięższy niz zwykle. Tego dnia musieliśmy przejść więcej kilometrów (ponad 12) niż poprzedniego dnia, ale za to szlak był dużo łatwiejszy i przyjemniejszy. Obfitował w niesamowite widoki gór, przełęczy, jezior i seprentyn wijącej się pomiędzy skałami rzeki Urubamby. Widziałam przepiękne egzotyczne rośliny, groty skalne, tunele wykute w skałach i pierwszy raz w życiu spotkałam kolibry. Te maleńkie ptaki spijały beztrosko nektar z dużych kolorowych kwiatów i zupełnie nie przejmowały się naszą obecnością. Machają skrzydełkami tak szybko, że trudno jest dostrzec, jak naprawdę wyglądają, ale mają za to długi, charakterystyczny dziubek i duże czarne oczka. Na szlaku można było dostrzec ostatnie kwitnące orchidee, mieniące się na różowo i biało, niezliczone rodzaje leśnych dzwonków, kolorowe bombki zwisające z gałęzi drzew, i to wszystko w porze deszczowej, czyli w zimie. Jak pięknie musi wyglądać przyroda w Andach w czasie pełni rozkwitu tamtejszych gatunków! Dzień był trochę pochmurny, w niektórych częściach gór wszystko było spowite mgłą, ale i tak bardzo nam się podobało.
Mijaliśmy po drodze różne ruiny inkaskie, pokonując kolejne kilometry inkaskich ścieżek i schodów, w większości zrekonstruowanych i odrestaurowanych i do dziś używanych przez miejscowych. Do obozu dotarliśmy wieczorem, kolacja była już gotowa, ciepła i pachnąca. Namioty były rozłożone na betonowych płytach, z których zrobiono tarasy potrzebne do ulokowania obozowiska i tej nocy prawie nie zmrużyłam oka, bo wszystko mnie bolało od spania na twardej, zimnej, betonowej podłodze. Na dodatek namioty były ubrudzone wczorajszym błotem i poustawiane jeden obok drugiego, przez co chcąc nie chcąc, musieliśmy wysłuchiwać chichoty 3 Argentynek, rozbawionych nieoczekiwaną wizytą facetów w swoim namiocie…Muszę dodać, że przez te wszystkie dni wędrówki nie było możliwości skorzystania z prysznica, w kolejnych bazach mieliśmy do dyspozycji tylko stare baraki służące jako ubikacje i krany z bieżącą zimną wodą na otwartej przestrzeni. Mieliśmy ze sobą na wszelki wypadek żele dezynfekujące i gaziki nasączone alkoholem, ale na szczęście nie były potrzebne, bo nikt się nie skaleczył, mieliśmy tylko małe otarcia skóry i pęcherze na stopach;) Jedna z turystek z Puerto Rico skręciła sobie nogę w kostce i dalsza podróż dla niej okazała się możliwa tylko dzięki pomocy naszych noszaczy bagażowych, z których kilku zgłosiło się na ochotnika, za specjalną opłatą, nieść biedną kobietę na plecach, na zmianę…aż do celu.
Kolejny dzień dobiegał końca. Jutro wielki finał. Machu Picchu. Chyba każdy z nas przed zaśnięciem odmówił kilka zdrowasiek o słoneczną pogodę następnego dnia, bo wiedzieliśmy, że jeśli niebo będzie zamglone jak do tej pory, to nic nie zobaczymy…
Zdrowaś Mario, łaski pełna…
cdn.